sobota, 14 sierpnia 2010

T. Lenartowicz „Mazur”

Mazur ci ja Mazur,
Z pod Warsawy rodzic,
Nie zaden pan baran,
Ani Wojewodzic,
Najprzód mnie ucono
Grabić w łące siono,
Na stodole młócić,
ćterma końmi włócić,
A kiej mnie już byli
Wyhedukowali,
To mnie ozenili,
Za zonę wydali.
Siono, jako siono,
Cielok jako cielok,
Ale z miłą zoną,
Cłowiek smutny wselok,
Bodaj to parobkiem,
Chodzić sobie sobkiem,
Copka z fantazyją,
Sukman granatowy,
A w tanecku biją,
Iskrami podkowy.
Stalowy obcasik,
I cerwony pasik.
Jesceć mieli racyą,
Dawać hedukacyą,
Lecz ze zonke dali,
To się pomylali.
Cłek by miał ochoty,
Podobać się komu,
A tu ksycy z chaty,
A pójdzies do domu!
Bóg sie nie zmiłuje,
Toć mię gnębia wsyscy,
Zona mię pomstuje,
Dziecko w łózku piscy,
A dymem z komina,
Dymi chałupina.
Niech ja tam wciornosce,
W tym ostatnim dzionku,
Zostanę ja w wiosce,
Chyba na postronku.
Jak jeno zaświta,
Z moją zonką kwita.
Zostawiam stodoły,
Dwa konie, dwa woły,
I pscół ćtery pieńki,
W skrzynce dwa dukaty,
Ma nowe sukienki,
I cycowe smaty,
Nie pierwsej młodości,
Nie będzie załości.
Pójdę do starsego,
Zamelduję mu się,
Powiem zem z Dembego,
Ze mieskałem w lesie,
Mam z sobą fuzyję,
Co niezgorej bije,
Lepiej w wojsku strzelcem,
Niz w chacie wisielcem.
Bo przysięgam Bogu,
Jakem Maciek Dzwoniec,
Zeby mi w chałupie,
Przyszło na ten koniec.