piątek, 5 listopada 2010

Posłuchać proszę

(reklama napojów gazowanych firmy „Prana”)

Oto cud świata mamy nareszcie
Wprost dobrodziejstwo – spróbować spieszcie.
Bo to – co zdrowe, praktyczne w świecie
Odnaleźć można w „Prana” Sparklecie.
W domu – na morzu – w górach – w dolinie
Tęczową strugą nektar popłynie,
Spragnione usta szczerze ukoi –

Bo jak druh wiernie w potrzebie stoi
Bo Sparklet „Prana” w przeciągu chwili,
Tak – jak czarodziej życie umili.
Gdy zapragniecie – jest szybko – zdrowy
Z kwasem węglowym napój gotowy.
Czy lemoniada – czy też sodowa
Czy mineralna woda gazowa.

A wreszcie – jednej minuty trwanie
I nawet szampan jest na żądanie.
Więc nie zwlekajcie – oto ma rada,
Spróbować warto – bo kto raz zbada
Wszystkie zalety Sparkletu „Prana”
Tego przeniknie rozkosz nieznana.

J. Brzechwa „Godzina bije”

Godzina bije! Świstem kul
Pomścimy wreszcie lata grozy,
Pomścimy groby, łzy i ból
I egzekucje i obozy.
Przez cały świat niech biegnie wieść,
Że znów broczymy krwią i potem,
Wysoko pięść musimy wznieść,
Żeby miażdżącym spadła młotem.
A wtedy w prochu legnie wróg,
Dzielności naszej się poszczęści,
I sprawiedliwy wielki Bóg
Pobłogosławi naszej pięści.

sobota, 16 października 2010

W. Chotomska „Walc”

Wyjrzałam na ulicę –
był wiatr i była wiosna,
ulicą szła dziewczyna,
dziewczyna nuty niosła.

A na ulicy
stały kwiaciarki z koszami kwiatów,
a dziewczyna wyszła ze szkoły muzycznej
i szła Krakowskim Przedmieściem
w stronę Nowego Światu.

- A jaka była?
- Piękna, tak piękna jak Syrena.
- A co w tych nutach było?
- W nutach był walc Chopina.

A te kwiaciarki w koszach
jaśminy miały i róże.
Jaśminy były białe,
róże pąsowe i duże.
I nagle – nad kwiatami
schyliła się dziewczyna,
i nagle – walc w bukietach,
walc w różach i jaśminach.

A te róże w pąsie,
a te róże pną się,
a te róże biegną w powietrze,
a jaśminy małe,
a jaśminy białe
i skrzydlate takie na wietrze…

Frunęły kwiaty z koszy,
kołyszą się nad miastem,
frunęły z parapetów
firanki falbaniaste –
a ten walc przez liście
śmieje się perliście,
a ten walc już cały w muślinach,
biały obłok goni,
srebrną gwiazdką dzwoni
i do nieba księżyc przypina.

Or - Ot „Kościół Panny Marii”

I
Przed latami, przed dawnemi,
Pewien młynarz żył w tej ziemi,
A gdzie mieszkał? Prosta sprawa:
Tam, gdzie stoi dziś Warszawa.
Domek miał nad Wisłą szarą,
Cieszył się koników parą,
Czwórką wołów pracowitych,
Kur i kaczek rozmaitych
Wielkim mnóstwem... A miał przy tem
Młyn zapchany zawsze żytem
I pszenicą... Z tego zboża,
Ani długo, ani krótko,
Młynarz mąkę mełł bielutką
I sprzedawał aż za morza.
Dobrze płacił cudzoziemiec,
Anglik, Francuz, Szwed, czy Niemiec,
Za tę mąkę życiodajną,
Taką smaczną, choć zwyczajną.
Polskie zboże żną parobcy,
Polski młynarz mąkę miele,
A z tej mąki mają obcy
Pszenny kołacz na niedzielę.
Więc nasz młynarz, z łaski nieba,
Że się trudził najgoręcej,
Miał dla siebie dosyć chleba,
Miał dla biednych jeszcze więcej;
A ponadto w kutej skrzyni
Co dzień się przybytek czyni.
Srebrny talar przy talarze
Leżą sobie w zgodnej parze,
Złoty dukat przy dukacie
Podzwaniają w cichej chacie.
Aż talarów i dukatów
Tyle razem się zebrało,
Ile wiosną w łąkach kwiatów ---
I to jeszcze pewnie mało!
Od Warszawy ku Gdańskowi
Można nimi szlak wymościć...
Dziecko, Rodzina Więc bogactwa młynarzowi
Mógłby książę pozazdrościć!

II
Szumi stary młyn nad rzeką
I trajkoce i terkoce.
Młynarz patrzy, hen, daleko
I w źrenicach łza migoce.
Taka piękna, taka młoda,
Siedzi w izbie młynarzowa,
Czemuż ćmi się jej uroda?
Czemuż smutna, gdyby wdowa?
Skąd ten smutek i tęsknota?
Skąd te w oczach srebrne łezki,
Gdy w alkierzu tyle złota,
Gdy tak jasny strop niebieski?
Są na niebie dla nich chmurki:
Ni im syna, ni im córki!
I cóż przyjdzie z bogactw w domu,
Choćbyś pereł wór zarobił,
Gdy zostawić nie ma komu,
Czego człek się pracą dobił.
Nic dziwnego, że się łzami
Zalewają młynarzowie,
Boć są sami, zawsze sami,
Czy w robocie, czy w alkowie!
Czy dzień zwykły, czy to święto,
Czy mrok idzie, czy blask świta,
Nikt ich buzią uśmiechniętą
Przez okienko nie powita.
Rozchylając ustek wiśnie,
Nie zagwarzy, jak to dzieci,
I tatusia nie uściśnie,
I do mamy nie przyleci.
Głucha cisza w długie noce
I w dzień cisza na dom spada,
Tylko stary młyn turkoce
I z wiślaną falą gada.
Gdybyż w domku życia kwiecie:
Jedno dziecię! Jedno dziecię!

III
Po robocie całodziennej,
Hołd złożywszy świętym Pańskim,
Spać się kładzie młynarz senny
W swoim domku nadwiślańskim.
A nim do snu się ułoży,
Przed obrazem kornie klęka,
Gdzie z Dzieciątkiem w glorii Bożej
Przenajświętsza lśni Panienka.
I tak błaga i tak prosi
O dziecinę dla swej chaty,
Ku niebiosom głos podnosi,
I duch w niebo mknie skrzydlaty.
Zda się, płynie w pozaświecie
Swe zwierzając Bogu żale:
Daj mi, Panie, małe dziecię,
Bym je chował ku Twej chwale!
Noc gwieździsta dookoła
Szatą mroku świat osnuwa,
A pod domkiem straż anioła
Nad snem dobrych ludzi czuwa.
Wizja Śpi nasz młynarz utrudzony
A wtem: Boże! Jakież cuda!
Czy to niebios sen wyśniony?
Czy to tylko zmysłów złuda?
W płaszczu modrym, jak niebiosa,
Cała w blaskach, gdyby zorza,
Jasnooka, złotowłosa
Przed nim staje Matka Boża!
A gdy pada na kolana,
Wskroś radością wielką zdjęty,
Głos Jej słyszy: ,,Wielbij Pana,
Bo twój pacierz w niebo wzięty.
Wzięty w niebo, usłyszany,
Człecze dobry, pracowity,
Więc gdy wstanie świt różany
I wybłyśnie na błękity,
Idź po samym Wisły brzegu
Od swojego domku proga,
A gdzie ujrzysz wzgórek w śniegu,
Zbuduj kościół na cześć Boga.
Bo ci mówię w tej godzinie
I nasz Stwórca tak uczyni,
Że nim jeden rok upłynie,
Ochrzcisz synka w tej świątyni.
W prawdzie, w szczęściu, w łasce Bożej,
Mając w sercu cnót promienie,
Twoje plemię się rozmnoży
Po dziesiąte pokolenie."
Cudna postać się rozpływa,
Jak marzenie, jak mgła lekka,
Młynarz ze snu się porywa, ---
A już niebo świt obleka.

IV
Idzie młynarz Wisły brzegiem,
Śpiewem ptaków ranek gwarny;
Gdzież tu wzgórek kryty śniegiem,
Gdy na świecie lipiec skwarny?
Fale zboża wietrzyk wzdyma,
Słonko parzy, świecąc cudnie,
Toć daleka jeszcze zima!
Toć na śniegi mroźne grudnie!
Ale w wierze niepożytej
Nie zawaha się na chwilę,
Bo, co spojrzy na błękity,
Coś mu w sercu szepce mile:
Niech cię trudność nie przeraża,
Kto nie sieje --- ten nie zbiera,
Szczera wiara cuda stwarza,
Góry nosi wiara szczera!
Już przybliża się południe,
Nagle: istne dziwowiska!
Patrz, młynarzu, jakże cudnie
Bliski wzgórek srebrem błyska.
Na szczyt wzgórza młynarz bieży
I przyklęka oniemiały,
A tam śniegu obrus leży,
Obrus śniegu, zimny, biały.
Cud się spełnił z woli nieba,
Więc ku czci Jej nieustannej,
Teraz prędko, prędko trzeba
Stawiać kościół Marii Panny!

V
Jakże pilnie się zwijają
Młynarzowi robotnicy!
Mija miesiąc --- mury stają,
Biegnie w niebo krzyż świątnicy.
Mija drugi w pracy Bożej, ---
Już i wieża w górę pnie się;
Każdy tydzień coś dołoży,
Każdy tydzień coś przyniesie.
Młynarz złota nie żałuje,
Hojnie sypie dukatami,
Sam pomaga, sam pilnuje,
Sam się trudzi z murarzami!
Aż przyjemnie patrzeć na to,
Aż człekowi serce rośnie!
Przeminęło śliczne lato,
Jesień wiatrem łka żałośnie.
Lecz robota wre na brzegu,
Choć i deszcze z nieba cieką,
Tam, gdzie widniał obrus śniegu,
Na pagórku ponad rzeką.
Mknie na Wisłę pieśń radosna,
Brzmi w tej pieśni Boża chwała,
A gdy przyszła nowa wiosna
I kwiatami świat ubrała,
W pewien złoty blask poranny,
W dzień Jej chwale poświęcony,
Stanął kościół Marii Panny
I zagrały z wieży dzwony.

VI
Od kościoła w dzień niedzieli
Idzie orszak rozśpiewany,
To nasz młynarz się weseli,
Rad--by prawie skoczyć w tany.
Uśmiechnięta młynarzowa
Dzieciąteczko śliczne tuli, ---
Niechże zdrowo im się chowa,
Niech ich kocha jak najczulej!
Wielkim szczęściem błyszczą oczy,
Duch wzwyż leci, szczęściem zdjęty...
Tak się spełnił sen proroczy,
W dawnych czasach wiary świętej...

sobota, 21 sierpnia 2010

J. Tuwim „Giełdziarze”

Wybiegają obłędnie i w popłochu pędzą,
W nerwowych mózgach skaczą kursa, akcje, czeki,
Mówią do siebie, liczą, biegną, byle prędzej,
Zapinając po drodze pękate swe teki.

Wczoraj kupił za milion, dzisiaj za dwa sprzeda.
Kupi jeszcze- gdzie dostać?- leci – płaci więcej,
Był w cukierni, był w banku, targuje się, nie da,
Liczy, gemacht, wziął, pędzi, sprzedał. Sto tysięcy.

A jutro znów popędzą z giełdy do kawiarni,
Puszczą w ruch bystre oczy i paluchy drżące,
I znów obsiądą stolik jak spiskowcy czarni,
Rzucając krótkie słowa i grube tysiące.

W twarz dadzą sobie napluć za tyle a tyle,
Obetrą gębę ręką, a sumę przeliczą!
Poproś ich o Chrystusa – zapytają: ile?
A gdy zgodzisz się – przyjdą jutro ze zdobyczą!

Gudłaje w drogich futrach, w jedwabnej bieliźnie
Wystrojone szajgece w eleganckich butach,
Chamy, bydło spasione na własnej ojczyźnie,
Którą codziennie w obcych kupczycie walutach!

Haussa, łotry! Na giełdę! Kwadransik szermierki!
Wrzeszczcie! To cały trud wasz, tak hojnie płacony!
Nuże! Z rączki do rączki przerzucać papierki
I leciutko zagarniać krocie i miliony!

A potem – zakąskami zastawiać stoliki!
Żreć, żreć, chlać i używać – wre wściekła robota!
Tłustym, słodkim likierem zapijać indyki
I – „Wina dla orkiestry! – Orkiestra Foxtrotta!”

Złodzieje na wolności! Próżniaki! Parszywce!
Bando rozzuchwalona i niesyta nigdy!
Baczcie! Marki, przepite wieczorem przy dziwce,
Jak proklamacje fruną w mrowie ludzkiej krzywdy.

Wyjdą z okrutnym hymnem podziemni mściciele,
Sto tysięcy ziębnącej i głodnej gołoty,
Rozbiją kasy, podrą spęczniałe portfele
I do gardła wam zaczną pięścią pchać banknoty!

Tutaj nie ma gadania. Tutaj pięści trzeba!
Wyłapać ten sztab czarny, łajdaków gromadę!
Za mordę, do więzienia – na suchy kęs chleba,
Bo do dziś – po cukierniach żłopią czekoladę.

A potem – dać im pracę. Niechaj rąbią drzewo.
Niech z dworca noszą kufry, cięższe od kamieni,
Niech sprzedają gazety w mróz i pod ulewą.
Lub trochę postoją przy warsztacie zgarbieni.

Gdy święty turkot maszyn zadudni im w głowie,
Kiedy pot zrosi czoło, plecy zegnie ucisk.
O życiu wtedy ramię omdlałe im powie
I duszne sale fabryk, i wściekły żar hucisk!