Nie lubiłam cię, Warszawo przedwojenna,
parafiańska, mieszczańska, kuchenna,
ondulowana, ale nie domyta,
nie lubiłam, i kwita.
Ciasno było, duszno, niemrawo,
mieszkać u ciebie, Warszawo.
Dziedzińce jak bieda – szyby, bez kwiatka,
ulice wąskie, w kratkę.
Na balkonach – trzepanie, w teatrach – ziewanie,
po suterynach – ludzie, w kawiarniach – panie,
a wszędzie nisko, wąsko i ciasno:
na Kruczej, na Dobrej, na Jasnej.
I wywiało mnie w obcość oschłą na górskim wydmuchu,
gdzie wiatr to w prawe, to znów w lewe gwizdał ucho,
gdzie rozległość bezdomna – była
głodna jak włóczęga, zimna jak mogiła.
A teraz jestem szczęśliwa,
bo po całej Warszawie wiatr głowę urywa.
Nie zasłonięte widzę Święty Krzyż i Grzybów,
to znowu z Mokotowa liczę w Wiśle ryby.
Wieje wielki prąd ulicami z Powiśla na Wolę,
głaszcze głowy posągów na każdym cokole.
Nie ma podwórzy. Po domowych placach
jaskółki śmigają jak race.
Sławię cię, wolna przestrzeni, szerokie przestworze, sławię,
sławię cię, wielki wietrze, wiejący po Warszawie.