wtorek, 27 lipca 2010

S. Baliński „Wizja Getta”

Dokądże mnie prowadzisz, tragiczny poeto,
Wzdłuż murów, których nie znam, chociaż miasto znane,
Dokądże mi otwierasz drzwi zakratowane
I w jakie wiedziesz światy? Cicho. Oto getto.

Duszny upał nas owiał, noc gęsta dotyka,
Jakiś krzyk przerażenia zabrzmiał w dali piekłem,
Idę przez sen za tobą i ciemność przenikam,
By ujrzeć kształt cierpienia, przed którym uciekłem.

Nic ma tu drzew i liści, tylko mur i kamień,
Nie ma wiatru i wody, tylko studnia czarna,
Skąd głód wychodzi boso, przystaje przy bramie
I rozsypuje smutnie tyfusowe ziarna.

Idę, nie wierząc jeszcze hańbie feudalnej,
Którą przywieźli tutaj okrutni siepacze,
Wznosząc w naszej Warszawie, starej, liberalnej,
Na wieczną żałość rzeczy - drugą ścianę płaczu.

Cicho. Słyszysz, ktoś płacze... Jakieś dziecko płacze.
To tam, w tej suterynie. Chodźmy. Niech zobaczę.
Na rozpalonym łóżku, gdzie upał nie stygnie,
Dwoje dzieci majaczy w czerwonej malignie.

Nad nimi stoi matka i bezradnie słucha,
A za nią jakieś krewne i babki w perukach,
O wyblakłych spojrzeniach i cerze woskowej,
Gdzie odbija się trwożnie szept lampki naftowej.

Chłopiec otwiera oczy i łzy w nich zabłysły,
Spieczone od gorączki, od popiołu bledsze:
- Mamo! - woła - już, lato... już widać brzeg Wisły,
I wodę, co przepływa, i nad nią powietrze.

Jakieś wspomnienie szczęścia muska go po twarzy
I niesie pocałunek kraju dalekiego,
A dziewczynka uśmiecha się sennie i marzy:
- Chciałabym mieć gałązkę z Ogrodu Saskiego.

Chciałaby mieć gałązkę z Ogrodu Saskiego,
Wyciąga do niej ręce, jak może, jak umie,
Krewne kiwają tylko głową: Coś takiego...
Skąd ona może wiedzieć, ona nie rozumie.
Lecz matka się zerwała. Wiatr porwał się z ziemi.
Wybiegła na ulicę. Wiatr biegnie wśród cieni.

Dobiegła gdzieś do muru pod opaską nieba
I w umówionym miejscu przez szczelinę wąską,
Nie o cukru kawałek, nie o skórkę chleba,
Ale o zieleń błaga, o jedną gałązkę.

Jakieś zielone drzewa zaszumiały z lekka,
Ktoś rzucił jej gałązkę i szepnął: "Uciekaj"...

....................................................................

Przez ulice upalne, gdzie nic nie dojrzewa,
Przez zaułki i ścieki, w których tyfus ziewa,
Przez czarne rzędy okien, bez dźwięku i ruchu,
Skąd płynie świst oddechów, stłoczonych w zaduchu,
Przez okrucieństwo ludzkie i przez poniżenie,
Które poniża słabych, a wywyższa mocnych,
- Biegnie matka widmowa środkiem godzin nocnych,
A noc zamienia echo jej kroków w kamienie.

Biegnie przez całe getto, przez życie i przez sen,
Tak samo kochająca, tak samo bolesna,
Biegnie naprzeciw krzywdzie, w poprzek nienawiści,
I niesie swoim dzieciom pęk zielonych liści,
Które w ostatniej chwili, jak tchnienie łaskawsze,
Położy im na oczach, na ustach, na zawsze.

....................................................................

I te liście zielone już nigdy nie zginą,
Wiele rzeczy przeminie, lecz one nie miną,
Kiedy mury pogardy jak proch się rozpadną,
A wolny wiatr zawieje nad rozbitym głazem,
Zakwitną znowu wiosną i cicho opadną,
Liście - w których się splotą śmierć i miłość razem.