Pełna niegdyś Warszawa zbytków i rozpusty
Skromnie teraz zaczyna odprawiać zapusty:
Ustały już asamble, pikniki, baliki;
Zniknęły pełne złota bankierskie stoliki.
Tłumne dawniej i ciasne redutowe sale
Już są wcale przestronne na tym karnawale.
Ostrygi krwi nie psują, szampana nie znają,
Spociwszy się po tańcu ziółka popijają,
A Majnerty i Włochy, redutni kramarze,
Już biedni bankrutują na swoim towarze:
Ów ledwo utarguje kawy lub herbaty,
Ten za dwa lub trzy złote włoskiej czekolaty.
Wszyscy są filozofi: każdy medytuje,
Każdy nad marnościami świata rezonuje,
I ten, co wczoraj szalał, co złoto rozsiewał,
Dzisiaj czyta Senekę. Któż by się spodziewał!
Wszystko dzisiaj statkuje: i sługi, i pany.
Reszta jeszcze świstaków saneczkami dzwoni,
Roztrąca po ulicach, swoje głupstwo goni,
Ale tego niedługo, bo wszystko czas mierzy
I tych albo pieniądze, lub sanna odbieży.
Ciesz się, cały narodzie, że choć po niewczasie,
Nasza jednak Warszawa znacznie poprawia się.
Lecz długież te nadzieje? długież obietnice?
Oto, póki nie przyjdzie złoto za pszenicę.